Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Canicross dla wytrwałych odc. 2(3)

24 kwietnia 2021

Trophee des Montagnes Race 4-6

Następne etapy Trophee des Montagnes miały się odbyć w kolejnych miejscowościach francuskich Alp. Villard Reculas, Villar d'Arene i Allemont, gdzie na pięknym campingu założyliśmy na te kilka dni swoją bazę. Mieliśmy szczęście, ponieważ udało nam się rozbić namiot tuż przy strumyku. Po biegach, ich lodowata toń dawała cudowną regenerację obolałym ludzkim stopom, i rozgrzanym psich łapom. A regeneracja po zawodach była absolutnie konieczna, ponieważ następne starty były piekielnie ciężkie. Tak ciężkie, że o dotychczasowych trudach w Oz bardzo szybko zapomniałem. Musiałem się przyzwyczaić do tego, że canicross w wydaniu francuskim nie oznacza wyłącznie bieganie z psem, ale także w dużej mierze, oznacza nieustanną wspinaczkę z psem.

"Villard Reculas (ok. 17 km od Oz). Tam czekał nas czwarty etap o długości 8 km. Miasteczko okazało się bardzo malownicze, płożone wyżej od Oz, bo na 1650 m n.p.m. Dojechaliśmy na miejsce po bardzo krętej, stromej drodze z cudownymi widokami na przepiękne Alpy. Niestety nie było za dużo miejsca na rozlokowanie się z namiotem, więc wykorzystaliśmy skrawek polany przy drodze, i tam rozbiliśmy namiot. Było ciasno, ale za to mieliśmy wspaniały widok na góry.

Dzień czwarty rozpoczął się od startu dwójkami w centrum miasteczka. Journey oczywiście, jak to On, wyskoczył do przodu, i biegliśmy jako pierwsi (już się przyzwyczaiłem, że Journey praktycznie wygrywa wszystkie starty). Trasa była długa, trudna, z dużymi przewyższeniami, częściowo w terenie otwartym, ale większość trasy przebiegała przez leśne ścieżki i dukty, więc słońce nie doskwierało nam przez cały czas. Najtrudniejsza jednak była końcówka. Ostatnie 2 km to strome jak diabli wejście na szczyt. Tutaj nawet przerwy w wspinaczce były bolesne, bo stojąc pod niesamowitym kątem, łydki mimowolnie napinały się do ostatnich granic, i byłem niemal pewny, że pozostanie w takiej pozycji groziło poważną kontuzją. Więc nie mając innego wyjścia musiałem unikać postojów, i wciąż się wspinać pod górę. Czy to sprawiło choć trochę mniej bólu w łydkach? Prawdę mówiąc, nie czułem różnicy. Już nie wiedziałem, co gorsze, nie mniej uznałem, że lepiej się poruszać do przodu z bólem, niż z tym samym bólem stać w miejscu. 

Nie wiem, jakim cudem wgramoliłem się w końcu na szczyt. Byłem kompletnie wykończony. Miałem mroczki przed oczami, i chyba tylko siłą woli zacząłem trochę żwawiej poruszać nogami. To znaczy usiłowałem uruchomić swój pierwszy bieg, ponieważ od razu poczułem, jakbym poruszał się na zaciągniętym ręcznym hamulcu. W efekcie moje tempo przypominało poruszanie się żółwia, i to z pewnością żółwia też bardzo zmęczonego. Kiedy jednak zobaczyłem upragnioną metę, dopingujących kibiców i co najważniejsze, kiedy spostrzegłem, że właśnie skończyła się wspinaczka, niemal natychmiast odkryłem, że mogę uruchomić drugi bieg. A jak Journey sapnął raźno i sam zaczął finiszować, to u mnie jakby z automatu, załączały się kolejne, wyższe biegi, i na metę wpadliśmy skrajnie wyczerpani, ale jakże szczęśliwi. Kamień spadł mi z serca. Daliśmy radę! Czwarty etap zaliczony!!!

Na drugi dzień w samym Allemont miał się odbyć kolejny, piąty już etap wyścigu. Miałem nadzieję, że tym razem będzie trochę łatwiej, ponieważ miejscowość ta leżała w dolinie zaledwie na 880 m n.p.m. I rzeczywiście, był to w końcu prawdziwy bieg. Od startu do mety. Biegło nam się super, mimo że upał był niemiłosierny, a organizatorzy właśnie z uwagi na bardzo wysoką temperaturą powietrza skrócili długość trasy z 7,5 km na 5 km. Zero przestojów, przerw, marszów itp. Biegliśmy "ile fabryka dała", więc jak się później okazało, nadrobiłem sporo minut do swoich konkurentów, co pomogło mi awansować na 9 miejsce w mojej kategorii wiekowej. Byłem więc w wyśmienitym humorze. Cieszyłem się tą chwilą, ponieważ zdawałem sobie sprawę z tego, że w perspektywie najbliższych ciężkich etapów (oczywiście górskich) trudno będzie utrzymać tę pozycję.

Kolejny dzień. Kolejny wyścig. Etap 6. Miejscowość Villar d’Arene. Trasa górska o długości 5,5 km. Bardzo ciekawa. Już na samym początku mocno się zdziwiłem, kiedy się dowiedziałem, że aby w ogóle wystartować musiałem się wpierw wspinać z Journeyem ponad 2 km w górę, ponieważ dopiero tam była linia startu! No dobra, każdy z zawodników musiał się tam wspiąć, więc wszyscy będą na starcie równie zmęczeni, jak ja - myślałem logicznie. Czy ta wspinaczka oznaczała, że będziemy teraz zbiegać w dół?  Niestety nie, wprost przeciwnie. Pierwszy odcinek, jak się szybko okazało, był stromy. Piekielnie stromy. Oczywiście ruszyłem z Journeyem na pełnym gazie, ale paliwa starczyło nam na krótko. Niewielu śmiałków usiłowało biec, zresztą ścieżka była dosyć wąska, dlatego na starcie puszczali nas pojedynczo. Kiedy po jakimś czasie wspiąłem się na górę byłem tak zmęczony, że miałem już serdecznie dość. Wszystkiego, a już ciągłego wspinania szczególnie. Miałem nieodparte wrażenie, że Journey absolutnie podzielał moje odczucia. Posuwał się wolno, łapa za łapą. Słyszałem jego ciężki oddech, który komponował się z moim ciężkim oddechem tworząc swoistą pieśń "wyczerpanych". Nie podobała mi się ta melodia. Nagle Journey spojrzał w prawo. Zerknąłem za nim w tym samym kierunku i zobaczyłem, że zawodnik przed nami zniknął nam z pola widzenia. Skręcamy w prawo i  widzę trasę biegnącą, która lekko zaczyna schodzić w dół. Chcąc nie chcąc zaczęliśmy biec. Po minucie poczułem, że odzyskałem normalny oddech. Journey też wyglądał, jakby złapał wiatr w żagle. Trasa cały czas delikatnie opadała w dół. Super. Ruszyliśmy ostro do przodu, teren był pagórkowaty, ale to nie był już dla nas żaden problem. Zaczęło nam się naprawdę fajnie biec, trochę z górki, trochę pod górkę ale wszystko w niezłym tempie. Nikt już nas nie wyprzedził, aż do samej mety. Pod koniec tylko mocno się zachmurzyło, zaczął siąpić deszczyk i wzmógł się porywisty wiatr. Na szczęście zdążyłem przed burzą. Inni nie mieli tyle szczęścia……………..Wyścig był udany. Niezły czas. 9 miejsce utrzymane. Zero kontuzji. Więc w sumie byłem zadowolony. Teraz czekała nas przeprowadzka do miejscowości Auris, gdzie miały się odbyć ostatnie cztery etapy zawodów. W programie super atrakcja: bieg nocny! Oj, będzie się działo.

 

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance