Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Canicross dla wytrwałych odc. 3(4)

03 maja 2021

Trophee des Montagnes Race 7-10

Auris. Piękna, malownicza miejscowość. Wspinaczka samochodem pod górę okazała się dosyć trudna szczególnie, że pogoda przywitała nas bardzo gęstą mgłą. Prowadzenie samochodu po krętych dróżkach (to już naprawdę nie były drogi) w totalnej mgle nie należała do przyjemnych. Ale w końcu dobrnęliśmy do samej miejscowości. Mgła nie odpuszczała, więc o widokach nie było nawet mowy. Mieliśmy praktycznie cały dzień przerwy do startu nocnego. Jaki plan? Regeneracja. Najpierw śniadanie, a potem totalny odpoczynek. Przed południem mgła nagle zniknęła i pojawiło się słońce, które oświetliło nam przepiękny widok otaczających nas gór. Nasze miejsce postojowe miało, co prawda super walory widokowe, ale jednocześnie bez żadnego zabezpieczenia przed słońcem. Musieliśmy więc coś z tym zrobić. Husky i słońce to nie jest dobre połączenie. Dlatego zaraz po śniadaniu przygotowaliśmy lokum dla piesków: pomiędzy dwoma krzesłami nakryliśmy koc tworząc jakby szałas, który dawał trochę cienia. Nasze psy od razu z tego skorzystały. Walnęły się pod tym „baldachimem” i tak spały do wieczora.

A wieczorem był start do 7-go etapu nocnego. Sprawdziłem lampkę czołową, zrobiłem krótką rozgrzewkę i ruszyliśmy z Journeyem na linię startu. Muszę przyznać, że to był mój debiut. Bieg w całkowitych ciemnościach, po nieznanej trasie górskiej w Alpach to jednak pobudzało wyobraźnie. Jak to będzie, jak zachowa się Journey, czy dam radę, czy znowu się gdzieś nie wywalę…..

Trasa ponad 5 km, puszczają nas w trójkach. Pada komenda „start”! Zachowawczo i celowo opóźniam start ale okazuje się, że moi konkurenci też nie kwapią się do prowadzenia, i także na starcie zaczynają wolno. W tej sytuacji, chcąc nie chcąc, znowu Journey wyrywa do przodu. On nie kalkuluje. Zgodnie więc z tradycją znowu jesteśmy na czele. Pierwsze moje wrażenie to miłe zaskoczenie. Światło z lampki daje taką jasność, że widzę przed sobą Journeya i dokładnie całą trasę przed nami. Właściwie nie ma żadnej różnicy, niż w dzień. No to przyspieszamy ile fabryka dała. Biegnie nam się znakomicie. Trochę pod górę ale bez przesady. Tempo jest całkiem niezłe. Wyprzedzamy kilku zawodników, więc jest dobrze. Kłopoty zaczęły się przy zbieganiu w dół. Journey oczywiście przyspieszył (przecież jest łatwiej), co spowodowało, że musiałem przede wszystkim skupić się na tym, aby nie zaliczyć gleby. Więc co robiłem? Oczywiście hamowałem. Zbieg był długi i stromy. Co chwila musiałem się zatrzymywać i przepuszczać zawodników, których wcześniej wyprzedziłem. Dlaczego? To proste. Oni zbiegali szybciej. A ścieżka była tak wąska, że dwóch zawodników w jednej linii by się nie zmieściła. Przeklinałem w duchu swoją ignorancję jeśli chodzi o treningi zbiegów. W ogóle ich nie ćwiczyliśmy. Bieg pod górę tak, ale zbieg? Po co? Przecież mimo hamowania i tak biegnę szybciej niż pod górę. Teraz okazało się, że doskonale można zbiegać, i tym samych odrabiać stracony czas. Wszystko, co zyskałem na podbiegach, straciłem na zbiegach. Wniosek jest więc jeden. Na podbiegach pies musi maksymalnie ciągnąć (linka napięta maksymalnie), ale na zbiegach pies musi biec spokojnie (linka poluźniona). Jak jednak nauczyć psa pociągowego, że są takie momenty, kiedy nie należy ciągnąć? Pewnie są na to sposoby ale teraz było trochę za późno na te nauki. Obiecałem sobie jednak, że muszę nad tym popracować, inaczej zawsze będę przegrywał na zbiegach. 

Kiedy leżałem w namiocie, psy obok, skulone w „rulonik”, patrzyłem w niebo pełne gwiazd. Miałem wrażenie, jakby te gwiazdy były całkiem blisko mnie, że wystarczy sięgnąć ręką i proszę, masz je w dłoni. Spokój, cisza, delikatny szum wiatru, obok zimne piwko……….Aż nie chciało się spać. Jednak trudno. Jutro z rana kolejny bieg. Trudne 8 km, a potem po południu następne 5 km, ta sama trasa, co w nocy, jednak teraz mieliśmy ją pokonać za dnia. Trzeba wypocząć. Zdecydowanie. Zasypiając myślałem jeszcze, jak do licha zbiec ostatni odcinek, aby nie dać się wyprzedzić innym…………odpowiedź nie nadeszła przed spotkaniem z Morfeuszem.

Ósmy etap okazał się naprawdę ciężki. Wiele odcinków trasy było na odkrytym terenie w pełnym słońcu. Journey i ja nie przepadamy za takimi warunkami. Długie podbiegi w słońcu potrafią dać nieźle w kość. W końcu wpadamy w las. Super. Nie ma słońca, za to ścieżka znowu robi się wąziutka, człowiek trochę biegnie „na słowo honoru”, zwalnia, uważa na kamienie, wystające korzenie, zdradliwe liście i stara się nie patrzeć poza trasę w dół……Od jakiegoś czasu biegnę sam. Nikt przede mną, i nikt za mną nie biegnie. Trochę to dziwne, ale jeszcze się nie niepokoję. Błąd. Biegnę dalej, ale zaczynam się zastanawiać i nabieram przekonanie, że coś jest nie tak. Ale zignorowałem to. Nie zatrzymałem się. Do czasu. W pewnej chwili, gdzieś ponad mną, w górze usłyszałem głosy ludzkie i szczekanie psów. Zaraz, dlaczego je słychać nade mną? Czyżby był tu ktoś jeszcze? Jacyś zabłąkani turyści, przypadkowo też z psami? Ha, chciałbyś !!! Wniosek nasuwa się jeden. Pomyliłem trasę !!! Biegnę ścieżką w dół, zamiast wspinać się gdzieś w górze!!! Jasny gwint !!! A może jednak to nie zawodnicy? Pocieszam sam siebie, może to naprawdę zbłąkani……….daj spokój!!! Strofuję sam siebie. Jestem wściekły, jak diabli. Nawaliłem. Teraz dopiero dotarło do mnie, że na trasie, na ziemi leżała biało czerwona taśma, która wytyczała trasę……..zaraz, ja ją przekroczyłem i biegłem dalej, ale gdyby była nie zerwana, a podniesiona do góry to by znaczyło, że trzeba skręcić pod górę, a nie zbiegać na dół. Jasne! Ktoś ją zerwał, a ja na to nie wpadłem wcześniej i uznałem, że leżąca taśma na ścieżce oznacza biec dalej prosto……..Szybko zawróciłem i zacząłem się ponownie wspinać pod górę. Wiedziałem, że ta pomyłka będzie mnie wiele kosztować. I rzeczywiście. Myślę, że straciłem około 10 minut, ale w rzeczywistości pewnie więcej. Te 10 minut niepotrzebnego zbiegu i ponownej wspinaczki kosztowało mnie także sporo sił, co na pewno miało wpływ na moją dyspozycję w dalszej części biegu. Na mecie okazało się, że spadłem na 10 pozycję. No cóż, za błędy się płaci.

Dziewiąty etap, wieczorny, tego samego dnia był krótki. 5 km i to na trasie, którą biegliśmy dzień wcześniej. Powinno być łatwiej i w istocie było. Mimo wyczerpującego dnia daliśmy radę z Journeyem poprawić wynik o ponad 20 sekund w porównaniu z dniem wczorajszym.  Biegło nam się wyśmienicie. Gdzieś w tyle głowy już myślałem o dniu jutrzejszym. To będzie ostatni dzień zawodów, ostatni etap, ostatni start i już naprawdę ostatni wysiłek. Osiem kilometrów. Byłem naprawdę mega zmęczony. Jazdą, czujnym spaniem w ciasnym namiocie, pilnowaniem piesków, upałem, biegami, brakiem odpoczynku. Ale właśnie to wszystko było w tym najfajniejsze. Nagle uświadomiłem sobie, że sam fakt ukończenia tego "górskiego maratonu", jak na debiutanta i jedynego Polaka w tym międzynarodowym gronie to naprawdę COŚ. Jeśli do tego dodamy fakt, że po wypadku na drugim etapie mój dalszy udział w tych zawodach stał pod bardzo dużym znakiem zapytania, samo ukończenie zawodów to już niezły wyczyn. Tak. Patrząc na to w ten sposób, całą imprezę należy uznać za mój sukces. I tak się właśnie czułem, kiedy zbiegając w kierunku mety wyciągnąłem biało-czerwoną flagę nad głowę, i trzymając ją wysoko górze, bardzo szczęśliwy wbiegłem z Journeyem na metę, kończąc tym samym Trophee des Montagnes AD 2018.

Super. Jestem mega zadowolony z Journeya, który pokazał klasę, bo mimo upałów (tylko jeden etap, poza nocnym, był w chłodny dzień) dał sobie doskonale radę. Bardzo mi pomagał, szczególnie na podbiegach, jakby wiedział, że to zawody, że to nie jest zwykły trening, że to nie jest nasz „spacerek”, że bardzo mi zależy na dobrym wyniku. Robił więc wszystko, co w jego mocy, aby mi pomóc. Właśnie Journey taki już jest. Na treningach często sobie przystaje, posikuje, „wącha kwiatki”, ale na zawodach to diabeł wcielony. Bieg, rywalizacja z innymi psami to Journeya dopiero nakręca. I nie potrzebuje specjalnie żadnej zachęty. Rwie do przodu ile fabryka dała. Ile sił starczy. I tutaj dał z siebie tyle ile starczyło mu sił. A starczyło mu do końca. Pełny szacun. Journey – DZIĘKUJĘ.

Tak zakończyła się moja przygoda  z górskim canicross w Trophee des Montagnes. Rok później oboje z Journeyem wystartowaliśmy ponownie w tej imprezie. Tym razem pobiegła też moja żona Ania z naszą sunią Viki, też Siberian Husky. Oboje ukończyliśmy te zawody zdrowi i szczęśliwi. 

Dzisiaj, w dobie pandemii ukończenie dwóch edycji Trophee des Montagnes jest dla mnie wręcz bezcennym doświadczeniem, którego być może - mam tego pełną świadomość - nigdy nie uda mi się powtórzyć. Wierzę jednak mocno, że to jeszcze nie koniec naszych przygód. Czas pokaże, jakie nowe wyzwania stanął przede mną i przed Journeyem. Dzisiaj 3 maja 2021 mija 8 lat, jak Journey pojawił się w naszym domu. To zdarzenie bardzo zmieniło moje życie. Na lepsze. To prawie 7 lat wspólnego biegania w wielu zawodach canicross w Polsce i zagranicą, a u schyłku naszej sportowej przygody z canicross, razem "wybiegaliśmy" srebrny medal Mistrzostw Polski w kategorii weteranów. Ale to już całkiem inna historia.....

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance