Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Canicross dla wytrwałych odc.1(2)

05 kwietnia 2021

Trophee des Montagnes Race 2-3

279 zawodników z 23 krajów z całego Świata. 10 etapów w 9 dni. Prawie 60 km łącznie do pokonania w trudnym górzystym terenie Alp francuskich. Najtrudniejsze zawody w canicross, przynajmniej w Europie. Pierwszy etap opisałem w części "Trophee des Montagnes - canicross dla wytrwałych. Czas na kolejne dwa etapy kończące zawody w miejscowości Oz.

Na drugi dzień rano czekał nas kolejny etap wyścigu. Start w tym samym miejscu, ale tym razem puszczają nas trójkami. Biegniemy przez miasteczko, aby potem wpaść do lasu, i tym lasem wspinać się 4km pod górę na sam szczyt L’Alpette. Czyli tam, gdzie wjeżdżają kolejki górskie. Całość dystansu to zaledwie 5,5 km, ale ta wspinaczka zapowiadała się naprawdę groźnie. Wczoraj wspinałem się niespełna 2 km, a teraz czekał nas dystans dwa razy dłuższy. I rzeczywiście było się czego obawiać. Na starcie Journey był już tak nakręcony, że kiedy usłyszał komendę GO! to włączył od razu najwyższy bieg i ostro ruszyliśmy do przodu. Momentalnie wysforowaliśmy się na czoło stawki, i w pełnym galopie przebiegliśmy przez urocze miasteczko. Po kilku minutach wpadliśmy do lasu na ścieżkę prowadzącą pod górę w kierunku szczytu. Journey zwolnił. Nie miałem mu tego za złe. Teren był rzeczywiście bardzo trudny, ścieżki wąskie, kamieniste, mokre. Biegnąc patrzę w dół: drzewa. Przenoszę wzrok na górę. Drzewa. Patrzę na wprost i widzę ścieżkę, wręcz ścieżynę wąską na kilka stóp (jeszcze wtedy nie wiedziałem, że na tych zawodach większość tras będzie tak wyglądać). Biegnę uważnie, zdaję sobie sprawę, że chwila nieuwagi, czy dekoncentracji może być przyczyną  jakiegoś nieszczęścia. I co? „Pierwsza krew”. Nie wiem jak to się mogło stać. Może za bardzo  się rozglądałem na boli zamiast pod nogi........Tak, to  było to. Gdybym spojrzał w dół wcześniej, to z pewnością  bym dostrzegł, że podłoże ścieżki diametralnie się zmieniło. Z trawiasto-gliniastej nagle przeobraziło się w trawiasto-kamienną drogę. Zmianę tę odczułem bardzo boleśnie.  Zahaczam lewą stopą o jeden z wystających z pod trawy kamieni, tracę równowagę, i bezwładnie upadam na ziemię. Jeszcze w chwili, kiedy poczułem, że zahaczyłem butem o kamień miałem nadzieję, że dam radę utrzymać równowagę. Jednak nie tym razem. Może zmęczenie, może zbyt duża prędkość biegu, bo w końcu był to jeden z nielicznych odcinków w miarę płaskiej trasy, a może oba te czynniki naraz  przyczyniły się do tego, że jednak nie dałem rady utrzymać się na nogach. Kiedy w ułamku sekundy to zrozumiałem to jedyne, co jeszcze mogłem zrobić, to spróbować z amortyzować upadek. Instynktownie więc wyciągam dłonie przed siebie. Upadając grzmotnąłem o ziemię prawym barkiem. Jednocześnie czuję, jak Journey jeszcze próbuje mnie pociągnąć po kamienistej ścieżce, w pierwszej chwili w ogóle nie reagując na mój mimowolny opór. Krzyknąłem STÓJ!!! Journey stanął. Spojrzał na mnie z niemym wyrzutem w oczach. Próbuję się podnieść. Chyba jestem cały, ale czuję okropny ból w lewej dłoni. Patrzę na swoją rękę i widzę, jak najmniejszy palec jest dziwnie, nienaturalnie wykrzywiony. Złamany, jak nic - myślę przerażony. Dodatkowo stwierdzam, że prawy łokieć mam rozbity, ale tym mniej się przejąłem. Nie wyglądało bowiem, aby kość była naruszona. Dla pewności wykonałem kilka zgięć i wyprostów. Dało się. UFF. Journey zbliżył się do mnie i zaczął lizać moją twarz. Daję mu znać, że jest OK. Czuję, jak czyjeś dłonie pomagają mi się podnieść. To fotoreporter, który będąc akurat w tym miejscu na trasie widział całe to zajście (tak przy okazji, zrobił super fotki z mojego upadku). No dobra. Stałem. Żyłem. Poruszałem kończynami. Byłem więc w miarę sprawny. To dopiero 2 km, i zaraz zacznie się podejście na szczyt. Musiałem podjąć szybką decyzję, co dalej. Czy szukać pomocy lekarskiej (co by oznaczało powrót na linię startu i praktyczne wycofanie się z biegu), czy kontynuować zawody. Mimo strasznego bólu postanawiam biec dalej. W końcu do ukończenia biegu potrzebowałem sprawnych nóg, a nie palców dłoni. Dziękuję fotoreporterowi, mówię "merci", i daję komendę GO!. Ruszamy dalej. Ale cały czas myślę o tym nieszczęsnym palcu, co w końcu nie może dziwić, skoro bolał jak jasna ch.... Jednak szybko musiałem zapomnieć o bólu, a przynajmniej staram się go ignorować. Zaczynał się bowiem ten koszmarny, stromy jak diabli podbieg. Nie biegnę, zresztą nie widzę, aby ktokolwiek to robił. Dołączam do jakieś grupki zawodników. Wszyscy wspinamy się mozolnie, ciężko oddychając. Mam wrażenie, że ta góra nie ma końca. W pewnym momencie wychodzimy z lasu i jesteśmy na otwartej przestrzeni. Patrzę w lewo. Piękne widoki, naprawdę piękne. Słońce wysoko na niebie, zero chmurek, więc jest, co podziwiać, ale zmęczenie było takie ogromne, że nie potrafiłem się tymi widokami cieszyć. Czuję, jak opuszczają mnie siły. Journey też przystaje, coś tam wącha, nawet nie mam sumienia, ale i siły, żeby go mobilizować do dalszej wspinaczki. Prawdę mówiąc sam już miałem wszystkiego serdecznie dosyć. Co prawda widzę już budynek stacji kolejki linowej, widzę kibiców, słyszę głos spikera, ale jesteśmy teraz na otwartej przestrzeni i słońce daje nam nieźle popalić. Trasa też nie chce się ułatwić. Wciąż tylko pod górę i pod górę. Nie mniej w pewnym momencie czuję, że droga, jakby się powoli wyrównywała. Uświadamiam sobie, że musi już być naprawdę blisko. Journey daje sygnał, że już można truchtać, więc próbuję nieudolnie truchtać razem z nim. Podnoszę głowę i widzę metę. Chcę finiszować ale nogi mam jak z drewna, jakby ktoś zamienił je na szczudła. Do licha! Nie potrafię biegać na szczudłach, więc wciąż tylko truchtam. Journey też nie przyspiesza. Pewnie czuje się podobnie, jak ja. Linka, która nas łączy jest luźna, ale mało mnie to teraz obchodzi. Dobrze, że w ogóle poruszamy się do przodu. Już wkrótce będzie koniec tej istnej męki. Jest META!!! Pokonanie trasy o długości 5,5 km zajęło mi 1 godzinę i 17 minut !! Nie powiem, że biegu ale marszu, a raczej wspinaczki. A w tym akurat rzemiośle, po raz kolejny przekonałem się o tym boleśnie, nie byłem dobry, powiedziałbym, że nawet słaby, bardzo słaby.  

Kiedy Journey napił się do syta wody, pomoczył łapy w basenie, kiedy trochę oblałem wodą Jego grzbiet i podbrzusze, a sam odzyskałem w miarę swobodny oddech, to dopiero wtedy mogłem się rozejrzeć dookoła, i zobaczyć przepiękne widoki. Cudowne wręcz góry, staw centralny, wokół którego w pewnych odległościach było kilka mniejszych błękitnych "oczek". Niebo czyste, powietrze rześkie. Na ponad 2000 m. n.p.m było naprawdę super. Tutaj też dowiedziałem się, że jutro, właśnie w tym samym miejscu zaczyna się start do trzeciej, i ostatniej rundy w Oz. Super. Upewniłem się tylko, że nie będziemy ponownie się wpinać, tylko wjedziemy kolejką na sam szczyt, skąd wystartujemy do kolejnego biegu. Mimowolnie odetchnąłem z ulgą. Spojrzałem na swój skrzywiony palec. Nie wyglądał najlepiej, Był dalej mocno skrzywiony, siny i opuchnięty. Ale jakby mniej  bolało. Przestałem się nim interesować. Jeszcze raz rozejrzałem się dookoła. Jak pięknie! Biegać na takiej wysokości, to jest dopiero coś.

Na dół wróciliśmy z Journeyem kolejką linową. W wagoniku wpuszczali nas po dwie osoby z psem. To były małe wagoniki bez krzesełek. Journey oczywiście za żadne skarby nie chciał do niego wejść, więc musiałem Go niemal na siłę wepchnąć do środka (wagonik nie czekał, był cały czas w ruchu) i daliśmy radę. Pomyślałem sobie, że jutro będziemy znowu nim wjeżdżać i zjeżdżać, więc chyba Journey zdąży się przyzwyczaić.

Trzeci i ostatni dzień zmagań w Oz zaczął się od godzinnego wyczekiwania w kolejce do kolejki. Ścisk niesamowity, harmider ogromny, psy ujadają, rzucają się na wszystkie strony, zawodnicy usiłują je uspokoić, ale nic z tego. Nie dotyczy to wszystkich, co prawda (szczęściarze), ale spora grupa, w tym oczywiście ja, miała godzinny Armagedon. Journey był w szoku, gdzie nie spojrzysz psy i to obok siebie, jeden przy drugim. Jedne spokojne ale większość skakała, ujadała, zaczepiała sąsiadów. Rany, żeby już znaleźć się w tej kolejce. Organizatorzy nie przewidzieli takiego „zakorkowania się” stacji kolejki, więc postanowiono nas wpuszczać do gondoli po 4-5 osób z psami. Trochę się tego bałem, nie byłem bowiem pewny, jak się zachowa Journey ale okazało się, że niepotrzebnie. Wszystkie psy były spokojne, jakby też zadowolone, że nie muszą już stać w tym „korku”.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, nie było czasu już na nic. Okazało się bowiem, że w wyniku tego zamieszania nikt już nie był na górze o wyznaczonej godzinie startu, więc sukcesywnie, w miarę, jak dojeżdżaliśmy na górę, ustawiali nas w 3 osoby w linii, i od razu startowaliśmy. No więc wszystko się działo niemal z marszu. Wysiedliśmy z Journeyem z wagonika i od razu pobiegliśmy na linię startu. 3, 2, 1. GO! Journey wystartował jak rakieta. Oczywiście jesteśmy pierwsi. Tym razem uważnie patrzę pod nogi. Trasa była urocza, i chyba najłatwiejsza technicznie z wszystkich dotychczasowych. Krótkie podbiegi, krótkie zbiegi, właściwie większość odcinków była płaska. Więc w końcu pierwszy raz ( i jak się później okaże jedyny) mogliśmy z Journeyem biec pełną trasę 5 km, bez zbędnych postojów czy spacerów. Tutaj też zająłem swoje najlepsze miejsce w całym wyścigu (115 w open i 9 w weteranach 50+). Podsumowując, jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Miałem za sobą już trzy etapy. Oz zaliczone! Oboje z Journeyem czujemy jeszcze w sobie moc, więc z optymizmem patrzymy na nasze kolejne występy.

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance