Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Canicross na poważnie

29 maja 2021

Czyli mój debiut na I Mistrzostwach Świata

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że w Lubieszowie będą organizowane zawody psich zaprzęgów rangi mistrzowskiej, i to od razu jako pierwsze Mistrzostwa Świata  w tej dyscyplinie, prawdę mówiąc zamurowało mnie. Naprawdę? To nie jest żadna ściema? - dopytywałem się. Nie, to nie była ściema. Poczułem dreszcz emocji. Jak by to było pięknie wystartować na takiej imprezie, rozmarzyłem się. Ha, żeby wziąć udział w takich zawodach trzeba mieć przede wszystkim licencję sportową Polskiego Związku Sportowego Psich Zaprzęgów. Nie miałem jej. Byłem dopiero na początku swojej drogi sportowej i biegałem w tzw. Lidze Zaprzęgowej, która była przedsionkiem dla kandydatów na licencjonowanych sportowców. Nie mniej to był dobry początek. W końcu nie zaczynałem od zera. Miałem więc cel: zdobyć licencję i wystartować w swoich pierwszych w życiu zawodach rangi Mistrzostw Świata. MISTRZOSTW ŚWIATA!!! Większej motywacji nie potrzebowałem.  Zacząłem trenować na serio. Trenowałem i startowałem w różnych zawodach canicross jakie były organizowane w kraju, dzięki czemu już w maju 2017 roku otrzymałem upragnioną licencję i prawo do wystartowania w Mistrzostwach Świata jako reprezentant Polskiego Związku Sportowego Psich Zaprzęgów. Byłem szczęśliwy. Pierwszy i najważniejszy krok, żeby spełnić swoje marzenia został wykonany. Teraz zostało już tylko dobrze i solidnie przygotować się na zawody.

5 października 2018 roku. Ponad 400 zawodników z kilkudziesięciu krajów stanęło na starcie w Lubieszowie w trzech dyscyplinach: canicross (bieg z psem), bikejoring (rower i pies) oraz scooter (hulajnoga i pies). Przez dwa kolejne dni startowałem z Journeyem w canicross. Najpierw w biegu indywidualnym na czas, a potem w biegu ze startu wspólnego.

Pierwszy dzień był gorący, wręcz upalny. To nie były optymalne warunki dla nas do biegania ale wiedzieliśmy, że musimy dać z siebie wszystko.

Wystartowaliśmy raźno. Journey jak zwykle gnał na pełnym gazie. Trochę próbowałem go hamować, ale to tak jakbym chciał przyhamować rozpędzony pociąg. Więc skutek był mizerny. Prędkość na pierwszych 100 metrach oscylowała w granicach 30 km/h. To już taka norma. Od startu biegniemy ile sił w nogach, a potem martwimy się, co będzie dalej. Niezła taktyka, co? Nie mniej Journey po około 2 km zwolnił, i to wyraźnie. Na domiar złego nagle poczułem ból prawego Achillesa. To był niechybny znak, że odnowiła mi się "stara" kontuzja. Niedobrze, pomyślałem. Zerwanie tego mięśnia oznaczałby praktyczny koniec  z bieganiem. Z jakimkolwiek bieganiem, nie tylko w tych zawodach, ale w ogóle! Mając to gdzieś w tyle głowy chyba instynktownie też zwolniłem. Nie poganiałem już Journeya. Wiedziałem, że dzisiaj to nie był nasz dzień. Tempo zdecydowanie osłabło. Ból Achillesa z każdym krokiem się potęgował. Siłą rzeczy zacząłem oszczędzać prawą nogę próbując dotykać podłoża tylko palcami stopy. Miałem nadzieję, że w ten sposób odciążę mięsień i uniknę poważniejszej kontuzji. To na szczęście mi się udało, ale na metę i tak przybiegliśmy okropnie zmęczeni. Journey wpadł do basenu z wodą i zaczął łapczywie pić. Pozwoliłem na to tylko przez kilka sekund, po czym z ciężkim sercem - i nie bez oporu ze strony Journeya - odciągnąłem go w stronę naszego miejsca postoju. Ból w nodze był okropny. Zacząłem kuleć. Byłem załamany. Tyle wysiłku, wylanego potu na treningach. Wszystko na nic.  Ale nie poddałem się. Środki przeciwbólowe, okłady z lodu oraz intensywne rolowanie prawej łydki zrobiły swoje. A przynajmniej taką miałem nadzieję. Całe popołudnie jak również następny ranek poświęciłem na doprowadzenie nogi do stanu jako takiej używalności. Do tego przed samym startem spryskałem całą łydkę lodowatym sprejem (podobne używają zawodowi sportowcy). Byłem więc gotowy do ponownego startu. Co więcej, pogoda zdecydowanie się poprawiła. Słońce zniknęło, zachmurzyło się i generalnie zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Idealne warunki do biegania. No, może lekko przesadziłem. Siberian Husky nie lubi biegać w wysokich temperaturach, nawet przy pochmurnej pogodzie, ale jakby nie patrząc drugi dzień był zdecydowanie dla nas przychylniejszy. Trzeci powód, dla którego mój optymizm wzrósł był taki, że tym razem startowaliśmy ze startu wspólnego. To Journey uwielbia najbardziej. Bezpośrednia rywalizacja z innymi psami. Bark przy barku, łeb przy łbie. Gonić inne psy, i uciekać przed innymi psami. To jest dopiero zabawa. Byłem pewny, że Journey nie będzie potrzebował dodatkowej zachęty do maksymalnego wysiłku. I jak się za chwilę okazało, nie pomyliłem się.

Ruszyliśmy! Journey wystrzelił do przodu. Przy starcie wspólnym (swoją drogą taki start jest bardzo widowiskowy dla kibiców) najważniejsze jest, aby psy się nie zaplątały w linki, żeby samemu się o nie nie potknąć, i żeby kierunek biegu psów nie krzyżował się z sąsiadami. Wszyscy biegniemy w jednej linii, ale psy lubią zaraz po starcie zmienić nieco kierunek, jakby chciały być bliżej swoich konkurentów.  Na szczęście Journey taki nie jest. Jego interesuje tylko bieg, a nie inne psy. 

Start jest umiejscowiony na szerokiej polanie. Po przebiegnięciu około 100 metrów wbiegamy do lasu. Z przodu się trochę zakotłowało. Zobaczyłem, jak jeden z naszych polskich zawodników przewraca się na ziemię. W ostatniej chwili udaje mi się go ominąć z prawej, nie wpadając na niego i na jego psa. Nie mam czasu się odwracać. Musiałem uważać, żeby samemu zachować równowagę i też nie zaliczyć gleby. Biegniemy ile sił w nogach i w psich łapach. Zdecydowanie to był inny dzień, niż wczoraj. Biegnie nam się znakomicie. Na półmetku mamy naprawdę niezły czas, średnie tempo też całkiem wysokie. Journey był skupiony i zdeterminowany. Nic go nie rozpraszało. Jego nastrój mi się udzielił. Też byłem skupiony i równie zdeterminowany. A do tego nic mnie nie bolało. Odnowa biologiczna, jak widać poczyniła cuda.  

Widzę tabliczkę z informacją "800m". Czas na finisz. Przyspieszam i krzyczę do Journeya "finisz!" Journey włącza turbodoładowanie. Jest pięknie. Widzę metę. Jestem pewny, że damy radę. Koniec! Nie mogę złapać tchu. Journey ciągnie mnie w kierunku basenu. Nie oponuję. Wcześniej sędzia zbiera dane z chipa Journeya. Uff. Było ciężko, ale byłem mega szczęśliwy. Spojrzałem na zegarek. Poprawiłem czas o prawie 1,5 minuty. Jest dobrze, pomyślałem. Co prawda nie osiągnąłem jakiegoś oszałamiającego wyniku końcowego, ale tak naprawdę najważniejszy dla mnie był sam udział w takiej imprezie, i jak najlepiej reprezentować Polski Związek Sportowy Psich Zaprzęgów. Takim małym sukcesem dla mnie był fakt, że z 4 zawodników z Polski startujących w mojej grupie wiekowej uzyskałem najwyższe miejsce w końcowej klasyfikacji. 

Jeśli jeszcze nie obejrzeliście mojej krótkiej filmowej relacji z tej imprezy, to serdecznie zachęcam. Jak sami zobaczycie, z psami można uprawiać różne sporty. Nie tylko bieganie.

 

 

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance