Safety & Security
Compliance
adam.wiercigroch@interia.pl
505 040 077
W zasadzie to był przypadek. Każdego roku w maju, w uroczej miejscowości Heilbronn na południowym zachodzie Niemiec niedaleko Stuttgartu, z okazji święta wina odbywają się zawody biegowe. Firma, w której wtedy pracowałem organizowała i finansowana całą imprezę, w tym przejazd, nocleg w hotelu i pakiet startowy. Zapisałem się. Jak tu nie wykorzystać takiej okazji, pomyślałem! Ha, zapisać się było łatwo, ale dopiero potem uświadomiłem sobie, że tak naprawdę w ogóle nie byłem do takich zawodów przygotowany. Przecież to półmaraton. To ponad 21 km! W życiu nie przebiegłem nawet 5 km. Jako, że z natury jestem optymistą, to i wtedy pomyślałem, że mam jeszcze sporo czasu na właściwe przygotowanie się do tych zawodów. To przecież ponad dwa miesiące, całe 10 tygodni, pocieszałem się. Dopiero podczas zawodów miałem się przekonać, że to był stanowczo za krótki czas, aby należycie przygotować się do półmaratonu szczególnie, jeśli zaczyna się od zera, a właśnie tak było w moim przypadku.
Kiedy więc pod koniec marca, zaraz po świętach wielkanocnych, wybiegłem na swój pierwszy trening biegowy, to szybko okazało się, że postawiłem przed sobą naprawdę mega wyzwanie. Przebiegłem zaledwie 2,5 km i już miałem dość. Brak tchu, pieczenie w dołku, a nogi jakby były całkowicie z waty. Rany, co ja najlepszego zrobiłem, myślałem przerażony. Nie mogłem się już jednak wycofać. Musiałem zrobić wszystko, aby jak najlepiej pobiec i ukończyć swoje pierwsze w życiu biegowe wyzwanie. Przez kolejne więc dni i tygodnie, zacząłem systematyczne treningi. Zaczynałem od skromnych 15 minutowych przebieżek, stopniowo je przedłużając o następne minuty. Krok po kroku przekraczałem kolejne bariery. Bieg bez odpoczynku przez 30 minut - jest! Bieg godzinny. Hurra!! Magiczna 60 minut ciągłego biegu "złamane"! Powoli i z mozołem zdobywałem kolejne kilometry, aby przed samymi zawodami biegać bez odpoczynku przez 1,5 godzinny! Wydawało mi się, że to wystarczy. Zresztą musiało, bo dzień zawodów 25 maja nadszedł bardzo szybko. Czy czułem się dobrze przygotowany? Najdłuższy dystans, jaki w tym czasie udało mi się osiągnąć wynosił 13,5 km. To niemal 2/3 pełnego półmaratonu. Czy to wystarczy? Miałem taką nadzieję.
Start był spokojny, ale z biegiem czasu, jak tłum biegaczy zaczął się rozciągać, to siłą rzeczy musiałem przyspieszyć. Byłem taki podekscytowany i pełen energii, że nawet nie zauważyłem, kiedy po około godzinie biegu zobaczyłem tablicę z napisem "10 KM". To niemal połowa dystansu. a ja w dalszym ciągu czuję się mocny i prawie nie zmęczony, pomyślałem uradowany. Ale kłopoty czekały tuż "za rogiem". Przede mną pojawiło się spore wyzwanie. Długi i stromy podbieg. Jak przez mgłę przypomniałem sobie wykres trasy, i rzeczywiście w okolicy dziesiątego kilometra trasa miała się ostro piąć w górę. Spojrzałem przed siebie. Promienie słoneczne na moment mnie oślepiły, ale i bez tego szczyt wzniesienia nie był widoczny. To była zła wiadomość, ale był jeden plus. Na szczycie znajdował się punkt żywieniowy i można było uzupełnić płyny. Prawda była jednak taka, że wcześniej nie trenowałem podbiegów. Moje dotychczasowe trasy biegowe to wyłącznie płaskie ścieżki w parku. To niedopatrzenie szybko się na mnie zemściło. Już po chwili poczułem, że nogi stały się jakoś tak dziwnie cięższe, niż jeszcze kilka minut temu. Mój oddech stawał się urywany, i z coraz większym trudem łapałem powietrze w płuca. Słońce, które do tej pory w ogóle mi nie przeszkadzało, nagle zaczęło piec niemiłosiernie i poczułem, jak pot z czoła zaczyna mi spływać do oczu powodując nieprzyjemne pieczenie. Tempo biegu wyraźnie spadło, a z kolei czas, jakby raptownie przyspieszył. Minuta po minucie czułem, jak opuszczają mnie siły. Nawet nie zauważyłem, że już nie biegnę tylko człapię, z trudem podnosząc stopę za stopą. To już nie było przyjemne. Adrenalina i euforia startowa już mnie dawno opuściła, więc teraz czułem wyłącznie zmęczenie, pieczące oczy i ból w łydkach. Ale parłem do przodu, a szczyt był coraz bliżej. Już widziałem stoiska z napojami. Nareszcie! Chwyciłem kubek z napojem energetycznym i błyskawicznie go wypiłem. Złapałem drugi kubek z wodą i wylałem na rozpaloną od słońca głowę. Ale ulga. Poczułem się lepiej. Chyba pierwszy kryzys miałem za sobą, myślałem optymistycznie. Zaraz, pierwszy? To będą następne? Ale jeśli tak, to na pewno nie teraz. Bieganie pod górę ma też swoje plusy, ponieważ zwykle po tym jest zbieg, więc powinno być łatwiej, optymizm znowu zagościł w mojej głowie. I rzeczywiście. Zbieganie było o niebo lepsze. Przynajmniej na początku. Potem już nie było tak kolorowo. Bieganie z górki, w dodatku ze stromej górki z ostrymi zakrętami przez niemal trzy kilometry, to już nie była bułka z masłem. Mimowolnie zaczynałem hamować. Bałem się bowiem, że będę biegł za szybko i później nie starczy mi siły na dobiegnięcie do mety. Błąd. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, że jest coś takiego jak technika zbiegu, w której nie trzeba hamować, biega się szybciej, a mimo to zawodnik się nie męczy. Ale o tym fakcie dowiedziałem się znacznie później...
Kiedy teren się wyrównał to poczułem, że ten hamowany zbieg wykończył mnie niemal tak samo, jak wcześniejszy podbieg. Zgadza się. Zbiegów też nie trenowałem. Ale nie to było najgorsze. Pomiędzy 13 a 15 kilometrem miałem tak poważny kryzys, że zwątpiłem czy w ogóle ukończę tę imprezę. Jednak chyba jest coś w psychice takiego, że albo ci daje mega siłę, albo kompletnie podcina ci skrzydła. Kiedy minąłem trzynasty kilometr to pomyślałem, że właśnie przekroczyłem jakiś magiczny punkt. Uświadomiłem sobie, że każdy następny przebiegnięty kilometr będzie oznaczał mój kolejny rekord, kolejną przekroczoną granicę mojej wytrzymałości. Ale też każdy następny kilometr to była niepewność, jak mój organizm to przyjmie, jak zareaguje? Nigdy bowiem do tej pory nie był zmuszony do takiego wysiłku. I stało się. Przed piętnastym kilometrem miałem już dość. Wszystkiego. Organizm odmówił współpracy. Miałem wrażenie, że nie tylko nogi, ale całe ciało było zdrętwiałe i obolałe. Kark mi zesztywniał, czułem kłucie pod łopatką, a nogi chyba ktoś mi podmienił na drewniane szczudła. Byłem załamany. Przecież nie da się biegać na szczudłach, prawda? Zwątpiłem więc czy dam w ogóle radę dobiec do mety i ukończyć bieg. Nie wiedziałem jednak, że są jeszcze kibice. Wspaniali kibice. To oni tworzyli niesamowitą wręcz atmosferę na trasie. Ludzie wyszli ze swoich domów, organizowali pikniki, grali na instrumentach i głośno dopingowali wszystkim zawodnikom. Dzieci biegały razem z nami, inni przybijali "piątki". Nagle usłyszałem, jak ludzie krzyczą do mnie „Adam go, go” (na numerze startowym miałem wypisane imię). Więc tym razem dostałem "kopa", zastrzyk energii, który pojawił się nie wiadomo skąd. Znowu ruszyłem do przodu. I pomimo ogromnego bólu i pieczenia, które nagle pojawiło się w pobliżu ścięgna Achillesa (później okazało się, że miałem zdartą skórę aż do krwi) biegłem dalej. Na szczęście zostało już tylko kilka kilometrów. Im bliżej było do mety, tym więcej kibiców było na trasie. Część z nich polewała nas wodą sikawkami ogrodowymi, albo tworzyli kurtyny wodne, pod które każdy z zawodników mógł się przebiec czy na chwilę przystanąć, aby się schłodzić. To też było mega fajne i przynosiło niesamowitą ulgę.
W końcu słyszę spikera na stadionie więc wiem, że to już naprawdę blisko. Chyba instynktownie przyspieszyłem. To nic, że kulałem. To nic, że ból był okropny. To wszystko było już teraz nieważne, ponieważ wiedziałem, że dam radę, że dobiegnę i ukończę swój pierwszy w życiu półmaraton! Zacząłem wyżej podnosić kolana. Zbliżałem się bowiem do stadionu, gdzie znajdowała się linia mety. Wpadam na bieżnię. Tłum kibiców klaszcze w dłonie. Czuję niesamowitą wręcz euforię, radość, szczęście! Zrywam się do ostatniego finiszu. Czuję, jak łzy cisną mi się do oczu. Łzy szczęścia. Wpadam na metę. Jakaś młoda dziewczyna w lokalnym stroju ludowym zawiesza na mojej szyi medal. Mój pierwszy zdobyty medal! Zerknąłem na niego. Był piękny! Chyba dopiero teraz do mnie dotarło, że naprawdę dałem radę! Zostałem prawdziwym biegaczem. Łzy popłynęły mi po policzkach. Nie wstydziłem się swoich łez. Zresztą i tak nikt tego nie zauważył. Wokół mnie byli inni, równie jak ja, mega szczęśliwi biegacze. Byłem w rodzinie. W grupie ludzi, którzy z całą pewnością dzisiaj osiągnęli swój życiowy sukces. Mój sukces był dopiero pierwszy, ale już wtedy na mecie wiedziałem, że odnalazłem swoją życiową pasję. Bieganie. Od tamtego pamiętnego majowego dnia zaczęła się moja przygoda z bieganiem, która trwa do dzisiaj. W kolejnych majowych latach biegałem w tej samej imprezie, na tej samej trasie, za każdym razem poprawiając swoje wyniki. Ale zawsze będę pamiętał ten pierwszy start, bo to on sprawił, że dzisiaj jestem tym, kim jestem, i że dzięki temu moja 15-tenia już przygoda z bieganiem wciąż trwa, i wierzę, że będzie trwała i nigdy się nie skończy...
Safety & Security
Compliance
Kontakt
Przydatne linki
2020 © Safety & Security Compliance