Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Jak rozpoczęła się moja przygoda z Journeyem? Cz.3

07 marca 2021

Pierwszy miesiąc.

Nastał czas wakacji a to oznaczało, że czekała nas decyzja, co z zrobić z Journeyem. Opcja, że Go zabierzemy ze sobą do Włoch nie wchodziła w grę, ponieważ Journey był zbyt malutki, a poza tym nie miał jeszcze wszystkich niezbędnych szczepień. Więc decyzja mogła być tylko jedna. Telefon do mamy, krótka rozmowa i sprawa była załatwiona. Jak się później okazało nie tak do końca.  Zapytacie, co mam na myśli? Poniżej znajdziecie odpowiedź. 

Pierwsze wrażenie po powrocie z urlopu.

Nie widziałem Journeya zaledwie dwa tygodnie ale gdy Go zobaczyłem to miałem nieodparte wrażenie, jakby czas naszej rozłąki był zdecydowanie dłuższy, tak o jakieś dwa lata. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak szczeniak szybko rośnie. Wróć! Szczeniak? O nie, to już nie był niewinnie wyglądający szczeniaczek, którego zostawiłem w domu zaledwie kilkanaście dni temu. To był PIES. Młody co prawda ale pies. Poczułem się tak, jakbym przeniósł się w czasie do przyszłości. Widziałem psa, który był co najmniej dwukrotnie większy, cięższy i jakiś taki bardziej smukły niż ten, którego obraz zapamiętałem przed naszym wyjazdem. Prawdopodobnie, gdybym Go zobaczył gdzieś na ulicy, to z pewnością nie rozpoznałbym w nim swojego psa. Jednak na dłuższe przyglądanie się nie miałem czasu, ponieważ Journey, jak nas zobaczył w wejściu to wręcz oszalał. Skakał, skomlał, wył, chichotał, biegał dookoła nas, jakby nie mógł się zdecydować kogo wpierw ma przywitać. No więc spontanicznie zaczął to robić po równo nas obdzielając swoimi dowodami miłości, jak np. skoki na klatę, uderzenia przednimi łapami czy lizanie językiem po twarzy. W tym całym zamieszaniu i w tej euforii, nawet nie przypuszczałem (a tak, na swój sposób też przeżywałem to spotkanie), że skutki tego przywitania będą widoczne przez najbliższe dni. Zadrapania i czerwone pręgi na moich przedramionach goiły się bowiem bardzo powoli. Ale to jeszcze nie było takie złe. Dopiero, kiedy zobaczyłem dłonie i przedramiona mojej mamy poczułem się naprawdę podle. Dosłownie. Wszędzie strupy, jedne już zabliźnione, ale drugie - w większości - całkiem świeże. Mamo, co się stało? Wyrwało mi się na ten niesamowity widok. Moja mama z suchym uśmiechem odpowiedziała, że nasz pies, mój ukochany Journey strasznie gryzie, i to do tego stopnia, że przestała go już w ogóle dotykać, bo za każdym razem usiłuje dłonie złapać zębami. Prawdę mówiąc szczęka mi opadła. Co prawda mieliśmy problem z gryzieniem Journeya jeszcze przed wyjazdem na urlop ale nie sądziłem, że zajdzie to tak daleko. Westchnąłem i trochę z wyrzutem przypomniałem jej, że miała mu na to nie pozwalać. Ale zaraz pożałowałem, że to powiedziałem. Wiedziałem, że mama starała się, jak mogła ale z psami nie miała wcześniej do czynienia, o czym doskonale wiedziałem. Więc pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Powiem szczerze. Pożałowałem, że nie zabraliśmy Journeya do psiego hotelu. Czyli tam, gdzie się urodził. Tam miałby doskonałą opiekę, kontakt z częścią rodzeństwa, ze swoimi rodzicami, no i zachowany by był reżim szczepień. Dzisiaj tak bym zrobił. No cóż, człowiek uczy się na błędach. Zdawałem sobie sprawę, że teraz będzie naprawdę duży problem, jak Journeya oduczyć tego gryzienia. Jedno było pewne. Czekał mnie ogrom pracy. Ale co gorsze nie miałem zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać. Naprawdę potrzebowałem szybkiej i fachowej pomocy.

Pierwszy sukces, czyli jak Journey w końcu zamieszkał w budzie, zaakceptował swój wybieg i przestał wyć.

Właściwie to pomógł mi przypadek. Miałem 4 dni wolnego i tyle czasu musiało mi wystarczyć, aby przyzwyczaić Journeya do wybiegu i budy. Nie chciałem Go już zamykać w pokoju, kiedy oboje z Anią będziemy jechać do pracy. No więc zaczynałem Go przyzwyczajać do dłuższego przebywania na terenie swojego wybiegu. To ponad 50 m2 zielonej przestrzeni. Na początek kilka minut, potem kilkanaście, stopniowo wydłużając czas do 30 minut. Generalnie robiłem to w trakcie posiłków, bo wtedy najłatwiej było mi Go zwabić do jego zielonego kojca. To miejsce powinno się Journeyowi kojarzyć z czymś przyjemnym, np. z jedzeniem. I myślę, że to się udało.

Kiedy przyszła pierwsza noc postanowiliśmy przeprowadzić mały eksperyment i zostawić Journeya na zewnątrz. Wieczorem odpoczywał sobie na naszym tarasie, więc uznaliśmy, że może spróbujemy Go tam zostawić?. Chodziło o to, żeby szybko przyzwyczaić Go do tego, że Jego dom to buda i wybieg, a nie nasz dom. Trochę się martwiliśmy, jak Journey sam sobie poradzi w nocy na działce ale wiedziałem, że musimy ten kurs samodzielności mocno przyspieszyć, ponieważ za 3 dni będzie musiał być sam na działce przez większość dnia.

Nie było taryfy ulgowej. W nocy spadł deszcz. Obudziłem się i zacząłem poważnie rozważać czy przypadkiem nie zabrać Journeya do domu. Po krótkim namyśle uznałem jednak, że przecież deszcz nie powinien mu nic zrobić, a poza tym taras jest zadaszony, więc? Przewróciłem się na drugi bok i ponownie zasnąłem. Rano stwierdziłem, że moja decyzja była słuszna. Journey był naprawdę mądrym psem. Jak się okazało sam z własnej woli tę noc spędził w…………swojej budzie! Sukces! Nie wiem czy deszcz w tym pomógł czy nie, ale faktem było, że po raz pierwszy Journey dobrowolnie spędził czas w swojej „zagrodzie”. No i od tego czasu co wieczór po kolacji zamykaliśmy Go na jego wybiegu. Co prawda na początku szczekał ale bardzo krótko, bez zbytniego przekonania, bez histerii czy prób przegryzienia ogrodzenia. Bardzo szybko się uspokajał, kładł się przed budą czy furtką i spokojnie zasypiał. Uff, poszło lepiej niż sądziłem.

Pierwszy spacer, czyli jak Journey poznaje swoje otoczenie

Po ostatnim szczepieniu weterynarz pozwolił nam na pierwszy spacer na zewnątrz naszej posesji. Z wielką radością to uczyniliśmy. Trasa: 2 km polną drogą do lasu i z powrotem. Journey był w „siódmym niebie”. Wskakiwał do okolicznych krzaków, „polował” na niewidzialną zwierzynę, nie przepuścił żadnej kałuży czy błotka. Węszył, gryzł trawę, śmigał po polu kukurydzy, jednym słowem chłonął przyrodę, która Go otaczała. Nasze spacery stały się codzienną rutyną. Rano 5:30 pobudka, krótki spacer (30 minut) i śniadanko. Po południu dłuższy spacer (1,5 godziny). Rano lub po południu mniej więcej dwa razy w tygodniu w trakcie tych spacerów robimy z Journeyem tzw. „interwały” czyli krótkie, aczkolwiek szybkie przebieżki (100m) na odcinku 2km (zwykle w drodze powrotnej). Zauważyłem, że Journey bardziej ciągnie gdy wracamy od lasu do domu. Dlatego postanowiłem te przebieżki robić właśnie w drodze powrotnej ( w drodze do lasu jest bardziej zainteresowany okolicznymi krzakami). Oczywiście w weekendy spacery są dwa lub trzy i każdy trwa od 1-2 godzin. Wtedy też darujemy sobie "interwały".

Psie przedszkole

Uznaliśmy, że psie przedszkole to dobry pomysł. Nie tylko nauczymy się, jak prawidłowo postępować z psem ale również Journey czegoś się nauczy, a poza tym będzie miał kontakt z innymi psami. I to się sprawdziło. Uczyliśmy Go podstawowych komend ale prawdę mówiąc zauważyłem, że Journey bardzo szybko się nudzi. Po wykonaniu kilku komend traci całkowicie zainteresowanie ćwiczeniami, za to pilnie obserwuje to co robią pozostałe pieski. I w ogóle ciężko było mu się skupić na wykonywaniu komend, kiedy w około biegły inne pieski. Tak, Journey zdecydowanie wolał zabawy z innymi psami. Szczególnie upodobał sobie młodą suczkę, owczarka belgijskiego. Noo, zabawa była naprawdę przednia. Całkowicie zdominował tę sunię. Journey w ogóle jest bardzo otwarty do wszelkich zabaw z innymi psami, nawet z tymi, z którymi większość innych psów woli unikać. Ostatnio, jako jedyny nie uląkł się prawie rocznego Dobermana (naprawdę ogromny pies, jak przebiegał obok mnie, to aż mi ciarki przeszły po skórze), co nawet właścicielka tego ostatniego skwitowała, że ten Husky to najwaleczniejszy pies w naszej gromadzie (a mamy jeszcze trzy owczarki niemieckie i kilka innych dużych psów). Jaki ten Journey odważny i bez kompleksów. Pękałem z dumy.

Po każdych takich zajęciach w psim przedszkolu Journey zawsze był kompletnie wykończony. Dowód? Całą drogę w samochodzie leżał nieruchomo na tylnej kanapie, a potem w domu przez kilka godzin spał na tarasie. Ale gołym okiem było widać, że Journey uwielbia te zajęcia, a jak widzi, że otwieram drzwi samochodu to sam bez komendy wskakuje do środka bo wie, że jedziemy do przedszkola. Czyli kolejny plus. Nie boi się już samochodu. Są więc same plusy. Psie przedszkole: to była naprawdę bardzo dobra decyzja.

 

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance