Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Jak rozpoczęła się moja przygoda z Journeyem. Cz.4

08 marca 2021

Jak szczeniak stał się psem.

Journey na gigancie.

Gdzieś przeczytałem, że psy w wieku około 10 miesięcy przeżywają tak zwany okres buntu, który może trwać do roku, i może się objawiać w różny sposób. Przypomniałem sobie tę informację, kiedy Journey pierwszy raz uciekł ze swojego wybiegu. A było to tak.

Jak zwykle rano przed pracą, idę po Journeya do Jego kojca, żeby wyjść z nim na spacer. Kiedy spostrzegłem, że nie ma Go na wybiegu, to jeszcze nie wzbudziło mojego niepokoju, ponieważ Journey często spał w swojej budzie i był tam tak głęboko schowany, że z zewnątrz właściwie mógł być niewidoczny. Jednak, kiedy podszedłem bliżej i stwierdziłem, że nie ma Go także w budzie to przyznam, że w pierwszej chwili zdębiałem. Jak to się mogło stać? Przecież nie pofrunął przez ogrodzenie! Właśnie, co z ogrodzeniem? Szybko zlustrowałem siatkę ale nie znalazłem żadnych dziur czy otworów. Rozejrzałem się bezradnie po wybiegu szukając jakiegoś logicznego wytłumaczenia zniknięcia Journeya. A może jednak pofrunął, pomyślałem. Raczej bez przekonania zawołałem cicho „Journey!” I stał się cud! Niemal natychmiast usłyszałem jakiś szelest i zobaczyłem, że z wysokiej trawy, z sąsiedniej i niezamieszkałej działki wyłania się Journey.

-Journey! Ty psotniku! Jak żeś się tam znalazł? – zapytałem szczęśliwy. Niemal usłyszałem, jak ciężki kamień spada mi z serca, że Journey jest cały i zdrowy, i że nie oddalił się zbyt daleko. Co robić? Tylko bez paniki. Jakoś muszę Go sprowadzić z powrotem do domu. Byliśmy oddzieleni siatką więc krzyknąłem do Niego, aby biegł za mną. Zaczęliśmy biec razem wzdłuż siatki ogrodzenia. Ja na swojej posesji, Journey od strony sąsiedniej działki. Spotkaliśmy się na drodze. Szybciutko zapiąłem Go na smycz i w nagrodę od razu poszliśmy na spacer. Po powrocie jeszcze raz dokładnie obejrzałęm wybieg. Przecież, jakoś musiał się przedostać na zewnątrz. Długo nie szukałem. Obok budy stwierdziłem, że siatka jednak jest przegryziona ale wcześniej tego nie zauważyłem, ponieważ miejsce to było właściwie za budą i w praktyce nie było widoczne…………..ale sprytne, co nie? Tylko przez to, że nie wierzyłem w to, że pies mógł przeskoczyć ogrodzenie zacząłem bardzo wnikliwie i metodycznie sprawdzać stan napięcia siatki, i kiedy doszedłem do budy siatka w dolnej części była jakby luźniejsza. Poświeciłem dokładnie latarką i znalazłem dziurę. Niewielka ale to wystarczyło. Pocieszyłem się tym, że nie odszedł daleko, i że od razu zareagował na wołanie. Wiedziałem jednak, że zanim pójdę do pracy muszę to jakość prowizorycznie zasłonić. Przyniosłem więc paletę i drutem przywiązałem ją do siatki zasłaniając cały otwór.

Nie wiem dlaczego nie pomyślałem, że w zasadzie Journey może to zrobić ponownie ale w innym miejscu. Zamiast tego stwierdziłem, że to tylko taki sobie incydent, który się z pewnością już nie powtórzy. Naprawdę nie wiem, skąd u mnie było tyle bezgranicznej naiwności. Zimny prysznic przyszedł po kilku dniach. Dostałem telefon od sąsiadki (byłem oczywiście w pracy), że mój Journey biega po okolicy, z wszystkimi się wita i w ogóle wygląda na bardzo zadowolonego. Super. Tylko jakoś w tej chwili nie potrafiłem dzielić z nim Jego radości. A jak wpadnie pod samochód? Właściwie tego bałem się najbardziej, ponieważ Journey zwykle reagował na przejeżdżające samochody wyrywając się ku nim……..Nie było czasu do stracenia. Poprosiłem sąsiadkę, aby spróbowała Go złapać, a ja już jadę do domu. Zwolniłem się z pracy (szef był wyrozumiały, bo sam ma też psa, który mu kiedyś uciekł na spacerze) i w drodze modliłem się, aby nic mu się złego nie stało. Kiedy wjechałem na nasze osiedle zacząłem się wokół rozglądać ale nigdzie Go nie zauważyłem. Zatrzymałem się przy bramie wjazdowej na posesję, wychodzę z samochodu, aż tu nagle jak z pod ziemi wyrósł ……….nie kto inny, jak zadowolony Journey. Pysk uśmiechnięty, oczy błyszczące……Pocałunków nie było końca. Fajnie, ale wiedziałem, że muszę coś zrobić z tym ogrodzeniem. Postanowiłem więc wymienić całą siatkę na stalową. Jeszcze tego samego dnia zakupiłem siatkę, zwerbowałem kolegę i całe ogrodzenie zewnętrzne wybiegu zostało wymienione.

I w ten sposób skończyły się ucieczki Journeya. Miałem nadzieję, że definitywnie. Nie zauważyłem, aby Journey nawet próbował chwytać zębami ogrodzenie. A może po prostu okres buntu mu już minął…

Objawy buntu ciąg dalszy.

W jakiś wolny weekend, kiedy pierwsze słoneczne dni obwieściły, że zbliża się wiosna postanowiłem zabrać Journeya na wycieczkę do pobliskiego Ślężańskiego Parku Krajobrazowego. Cały, prawie 3 godzinny spacer był naprawdę super i oboje byliśmy nieźle zmęczeni. Zbliżamy się do samochodu, otwieram drzwi i wołam „Journey Hoop!” reakcja: zupełne zero . Journey stoi i patrzy na mnie, jakby nie rozumiał o co mi chodzi. No "Hoop", powtarzam komendę ale nie zmieniło to jego reakcji. Wciąż zupełne zero. No więc czas na moją reakcję. Ciągnę za smycz ale tutaj ku mojemu zdumieniu Journey zareagował, jednak nie tak jak się spodziewałem. Zaparł się przednimi łapami i nie chciał się ruszyć ani o centymetr. Pociągnąłem jeszcze raz i w tej samej chwili Journey cofnął się do tyłu i……………..NIE! Tylko nie to! Uwolnił się z obroży! Co gorsze. Błyskawicznie pojął, że jest wolny więc zrobił w tył zwrot i poleciał przed siebie. Pięknie! I co teraz? Ruszyłem za nim i widzę, jak Journey wskoczył pomiędzy ludzi (jedni schodzili ze szlaku inni właśnie na niego wchodzili), zaczął się nimi witać, merdać ogonem (modliłem się tylko, żeby na nikogo nie skoczył), aż w końcu przystanął przy drewnianej barierce, bo coś Go nagle zaintrygowało w trawie. Dobiegłem do Niego i zacząłem gorączkowo zakładać na szyi obrożę. O dziwo Journey się nie ruszał, nie uciekał i dał łaskawie sobie ją ponownie założyć, ale kiedy ponownie zbliżyliśmy się do samochodu to bunt trwał nadal. Dalej nie chciał wskoczyć do samochodu. Byłem naprawdę zdesperowany, więc niewiele się namyślając dźwignąłem Go na ręce i osobiście włożyłem na tylnie siedzenie samochodu. Uff! Ale ciężki, w końcu waży ponad 20 kg. No ale udało się.

Inny objaw buntu to nie wchodzenie do swojego wybiegu na posiłki. Tak już Journeya nauczyłem od małego, że posiłki jada tylko u siebie, czyli na wybiegu. I nigdy z tym nie miałem problemów. Dawałem mu na spróbowanie kawałek mięska i Journey już gnał do siebie, siadał przed michą i grzecznie czekał, aż przyjdę i dam mu jedzenie. No i pewnego ranka mój Journey postanowił nie biec do siebie i z ignorować swój posiłek. Czekam i czekam, później wołam. Nic. Obserwuje mnie, patrzy co robię ale się nie rusza. No więc udaję, że kosztuję Jego jedzenie, mlaskam przy tym głośno i krzyczę, jakie to dobre. Reakcja? Tak i owszem jest, zbliżył się do siatki i patrzy na michę ale wejść dalej nie chce. Co więc robię? Zostawiam jedzenie i wychodzę. Powoli oddalam się i…………….Journey natychmiast wbiega do środka, dopada michę, a ja dopadam furtkę gotowy błyskawicznie ją zamknąć. Ale nie musiałem się spieszyć. Journey tak był zajęty pochłanianiem jedzenia, że nawet nie zwrócił uwagi na to, że właśnie Go zamknąłem. I tak było przez dobrych kilka kolejnych dni. Zawsze musiałem Go jakoś specjalnie zachęcić do jedzenia w jego kojcu. A to ostentacyjnie przekładałem jedzenie z miski do miski, głośno przy tym hałasując, a to uderzałem łyżką o miskę wołając Journey kolacja, śniadanie, jedzonko……………Journey zawsze bacznie mnie obserwował z tarasu. Czas reakcji Journeya ulegał systematycznemu skróceniu, aż w końcu pewnego dnia wszystko wróciło do normy. Czyli do stanu z przed buntu. Daje mu do spróbowania kawałek mięska i………….Journey, jak z procy zrywa się i gna do siebie. Samo przyszło samo poszło? No chyba nie tak do końca. Moja cierpliwość została wynagrodzona. Czy to oznacza, że okres buntu minął bezpowrotnie? Nie do końca, czasami się droczy, ociąga z pójściem do kojca, czy ma opory z ponownym wskoczeniem do samochodu po długim spacerze w terenie…..ale zdarza się to już sporadycznie i trwa zazwyczaj bardzo krótko. I jeszcze coś. Nie muszę już stosować sztuczek czy podstępów. Po prostu biorę w dłonie jego pysk, patrzę głęboko w oczy i mówię mu, jaki z niego cudowny, dobry pies, i jak bardzo go kocham. Skutkuje. Journey, jakby rozumiał co do niego mówię, bo zaraz wykonuje to o co Go proszę. Można? Można.

Pierwsza walka.

Mamy na naszym osiedlu pieska, na którego wszyscy wołają Emo. Ten średniej wielkości kundelek jest bardzo przyjaźnie nastawiony do wszystkich ludzi ale nie przepada za innymi psami. A już napewno nie przepada za Journeyem. Do tej pory nie miałem z nim problemów, ponieważ zawsze na widok Journeya trochę poszczekał (jak wszystkie inne psy na naszym osiedlu) ale mimo, że zawsze ganiał wolny, to trzymał się od nas w bezpiecznej odległości. Bądź co bądź Journey jest od niego nieco większy, więc widocznie wolał zbyt blisko nie podchodzić. Jednak pewnego dnia coś się zmieniło. Nie wiem co to było ale Emo jak nas zauważył to oprócz tego, że zaczął szczekać to jednocześnie zaczął biec w naszym kierunku. Ja nie wyczułem, że coś się święci, co gorsze Journey też nie. Rzucił się w jego kierunku merdając wesoło ogonem. Kiedy jednak Emo wyszczerzył zęby wiedziałem, że to już nie są żarty, więc błyskawicznie szarpnąłem za obrożę i spróbowałem Journeya odciągnąć do tyłu, ale właśnie w tym momencie Emo zaatakował. Nie wiem kto był w większym szoku Journey czy ja, ale zaskoczenie było kompletne. Jednak jest coś w tym, że człowiek w stresie działa jak automat. Bo mimo zaskoczenia wyskoczyłem przed Journeya próbując Go zasłonić przed atakami Emo. Działałem, jak w transie. Emo odskakiwał i atakował. Za każdym razem z innej strony, chcąc dostać się do Journeya. Odganiałam go nogami i jedną ręką (drugą trzymałem smycz bo wiedziałem, że jak ją puszczę to stracę kontrolę nad całym zajściem) oraz krzyczałem na niego chcąc go wystraszyć. W głowie kotłowały mi się różne myśli. A że jestem przewodnikiem stada i Journey musi widzieć, że ze mną jest bezpieczny, a z drugiej strony, że Emo to przecież fajny pies i nie mogę mu zrobić jakiejś poważnej krzywdy (dlatego moja taktyka polegała tylko na osłonie Journeya i odpychanie nogami i całym sobą Emo od nas). Może to dziwne ale cały czas zdawałem sobie sprawę, że jak dotąd Emo ani razu mnie nie ugryzł, chociaż mógł to zrobić. Więc póki moje działania obronne były skuteczne to znaczy, jak na razie nikomu nic się poważnego nie stało, to uważałem, że nie czas jeszcze na jakieś drastyczne środki. Wtedy jednak usłyszałem krzyki sąsiadki, właścicielki Emo. Dobiegła do nas i próbowała odciągnąć swojego psa, ale to chyba tylko pogorszyło sprawę, bo Emo teraz naprawdę się wkurzył, a na domiar złego mnie było teraz trudniej się przed nim osłaniać, bo musiałem jeszcze uważać, żeby nie poturbować przy okazji sąsiadki, która się z nim szarpała.  Journey trzymał się mnie z tyłu i na szczęście nie odpowiadał na ataki Emo i nie usiłował się odgryzać. Ale taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Kiedy Emo udało się skutecznie doskoczyć do Journeya raz, drugi i trzeci, to za tym trzecim razem Journey stracił swoją anielską cierpliwość i zaatakował. Raz, ale za to skutecznie. Emo jak nie pyszny cofnął się i chyba teraz to on był w szoku, bo od razu pozwolił się złapać za obrożę swojej Pani i docisnąć do ziemi. "Niech go Pani zamknie", wychrypiałem wyczerpany. "Tak, już go zamykam. Bardzo pana przepraszam", usłyszałem w odpowiedzi. Razem z Journeyem wykorzystaliśmy ten moment i oddaliliśmy się od nich na jakieś kilkadziesiąt kroków, po czym zatrzymałem się. Pani płakała i zaczęła kogoś wołać. Szybko obejrzałem Journeya szukając jakiś śladów, ran, krwi. Uff, nic nie było. Dla pewności obmacałem mu wszystkie kości ale Journey ani nie pisnął. Dobrze. Chyba nic mu nie jest, pomyślałem z ulgą. Spojrzałem przed siebie. Emo leżał na ziemi ale nie byłem pewien czy dlatego, że go trzyma Pani czy dlatego, że może być ranny. Ale bałem się podejść bliżej, żeby to sprawdzić. Ruszyliśmy nad staw, żeby się uspokoić. To znaczy chyba tylko ja bo Journey, jakby nigdy nic zaczął polować na myszy, podlewać krzaczki czyli wszystko to co, robi zazwyczaj na spacerach. A ja nie mogłem odpędzić się od myśli, że Emo coś się mogło stać. Postanowiłem, że po spacerze pójdę do sąsiadki i to sprawdzę.

Kiedy odprowadziłem Journeya do domu, dałem mu jeść to od razu poszedłem do sąsiadki. Będąc na posesji zauważyłem leżącego i przywiązanego Emo. Podszedłem do niego. Emo na mój widok podniósł się ale nie zawarczał. To mnie ośmieliło. Dotknąłem jego głowy i wtedy Emo zaczął mnie lizać po dłoni. Miał taki skruszony wzrok…………Emo, co ciebie napadło? Wyrwało mi się to pytanie, bo naprawdę nie byłem wstanie tego zrozumieć. Na podwórze wyszła sąsiadka, która znowu zaczęła mnie przepraszać. Zapytała się o Journeya, odpowiedziałem, że nic się na szczęście nie stało ale co z Emo? Jak się okazało, również nic. No to podwójna ulga. Bo naprawdę wyglądało to na walkę śmiertelną, bez pardonu, gdzie się nie bierze jeńców. Sąsiadka podziękowała mi za pomoc. "Nie wiem jak bym sobie poradziła, gdyby nie Pan", rzekła. Właśnie, pomyślałem, a co by było, gdyby na spacerze była Ania? Lepiej o tym nie myśleć. Od tej chwili Emo jest przywiązany, a sąsiad przyznał, że puszcza go już tylko wtedy, kiedy widzi, że wieczorem wracam ze spaceru. Niezła przygoda, co?

Journey miał wtedy niespełna rok. Dzisiaj, kiedy ma już 8 lat Jego relacje z Emo nie uległy w zasadzie zmianie. Może poza jednym, że Emo na widok Journeya wciąż szczeka ale tylko wtedy, gdy jest zamknięty na swojej posesji. Kiedy biega luzem i się na nas natknie, to kładzie się na trawie i milczy. A Journey? Journey w obu sytuacjach raczej Emo ignoruje. No cóż, Panowie się nie polubili, chemii między nimi nie ma, ale chociaż po tej historii nie wchodzą już sobie w drogę.

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance