Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Mój pierwszy maraton

16 lipca 2021

Czyli jak zostałem maratończykiem.

Największa i najważniejsza dla mnie impreza sportowa. 26 Maraton Wrocławski. Wielkie wyzwanie i wielka sprawa. Ukończyć taką imprezę to mój plan minimum. Ukończyć maraton z czasem poniżej 5 godzin to już będzie dla mnie duży sukces. Bałem się tylko, czy mój organizm da radę, tym bardziej, że dzień wcześniej złapało mnie przeziębienie. Kichałem, prychałem, bolało mnie gardło i głowa. Ania martwiła się moim stanem zdrowia, ale obiecałem jej, że jak nie dam rady to sobie odpuszczę. W duchu jednak nie brałem takiej opcji w ogóle pod uwagę. Wierzyłem, że wysiłek fizyczny, wewnętrzna mobilizacja i wiara, że dam radę wystarczy, aby ten bieg ukończyć.

Start był spokojny. W końcu gdzie miałem się spieszyć. Przede mną było całe 42 kilometry, i perspektywa pięciu godzin (jak nie więcej) biegania. Wiedziałem więc, że muszę tak rozłożyć siły, aby starczyło mi ich do mety. Pierwsze 5 km przebiegłem w 30 minut. OK. Tak trzymać, myślałem. W takim tempie wyjdzie niewiele ponad 4 godziny, ale doskonale wiedziałem, że nie dam rady utrzymać takiego tempa do samego końca. Nie mniej postanowiłem utrzymać takie tempo, jak tylko długo się da. Później będę się martwił co dalej, pomyślałem w duchu. Może nie była to zbyt wyszukana strategia, ale w końcu to był mój pierwszy maraton, więc mogłem sobie na to pozwolić. Ania, gdy mnie zobaczyła przed mostem zwierzynieckim krzyknęła, czy wszystko porządku. Odkrzyknąłem, że jest OK (co było prawdą), i biegłem dalej. Następne 5 km pokonałem w czasie 27 minut. Oho, pomyślałem sobie. Pan Adam raczył sobie przyspieszyć. Było to trochę dziwne, ponieważ wydawało mi się, że biegnę cały czas tym samym tempem, no ale widocznie było inaczej. Postanowiłem więc odrobinę zwolnić, bo w takim tempie to na pewno daleko nie zajadę. Na 12 km wbiegłem na Stary Rynek. Dużo ludzi. Rozglądam się za Anią, ale jej nigdzie nie widziałem. Ludzie dopingowali. Jakieś dziewczyny tańczyły, grała muzyka. W sumie czułem się nieźle. Głowa przestała boleć, gardło tylko lekko drapało, ale to był drobiazg. Najważniejsze, że nogi były wciąż mocne. Jak na razie zero śladu, że za mną już kilkanaście kilometrów biegu. Naprawdę. Nawet nie byłem bardzo zmęczony. Od razu przypomniałem sobie 13 kilometr mojego pierwszego w życiu półmaratonu w Niemczech. Toż to była tragedia. Tam już ledwo zipałem i złapałem pierwszy kryzys. A teraz? Spoko. Wszystko pod kontrolą. Kiedy uświadomiłem sobie ten fakt, to od razu zrobiło mi się lepiej. Poczułem się jeszcze silniejszy. Tak silny, że teraz to ja zacząłem powoli wyprzedzać zawodników biegnących przede mną (do tej pory cały czas ktoś mnie wyprzedzał).

No tak, ale w końcu jak długo mogłem biec takim tempem? Odpowiedź brzmiała: do 15 km. Te 5 km przebiegłem więc w sumie w 35 minut, i to różnymi tempami. I to był oczywisty błąd. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Jak na razie byłem w sumie zadowolony ze swojej postawy, choć czułem już po tych 15 km, że trochę słabnę, ale na razie tylko troszeczkę. Tym bardziej, że moje poczucie diametralnie się zmieniło, kiedy na półmetku zobaczyłem swój czas. 2 godziny i 3 minuty. Od razu uświadomiłem sobie, że to lepszy czas od tego majowego wyniku w półmaratonie o ponad 36 minut! No, teraz wiedziałem, że ukończę ten maraton, i to w całkiem niezłym czasie. Na pewno będzie lepszy niż 5 godzin. Poczułem wiatr w plecach. Teraz powinno być dobrze. Zeby tylko starczyło sił, żeby tylko nie złapał mnie jakiś kryzys, myślałem. W sumie to byłem trochę zdziwiony moim tempem. Cały czas trzymałem się w granicach 30 minut na 5 km, i byłem strasznie ciekaw jak długo wytrzymam takie tempo. Na 25 km było jeszcze OK., ale im bliżej 30 km tym bardziej czułem, że nogi powoli zaczynają mi odmawiać posłuszeństwa. To jeszcze nie było nic złego, ale gdzieś od 28 kilometra zacząłem czuć, że nogi powoli stają się coraz sztywniejsze, po prostu coraz bardziej zmęczone. Tutaj miałem pierwszy kryzys. Wiedziałem, że muszę dobiec do 30-stki. Tak sobie postanowiłem przed maratonem. Jeśli dobiegnę do 30 km to już sam nie zrezygnuję. Chyba, że mnie zniosą. Wiedziałem też, że w tej chwili biegam więcej niż na treningach. Przekroczyłem magiczne 25 km i mój mózg, jakby nie patrząc zarejestrował ten fakt. I wiedziałem, że biegnę ku nieznanemu. Nie wiedziałem tak naprawdę, jak mój organizm zareaguje na taki wysiłek. Nikt nie wiedział. Stąd mój pierwszy kryzys. Po przekroczeniu 30 km byłem niemile rozczarowany tym, że wcale nie poczułem się lepiej. Wręcz odwrotnie. Czułem jak nogi robią się coraz sztywniejsze, i miałem wrażenie jakbym biegał na szczudłach, a nie na swoich nogach. Na 32 km widzę w końcu Anie. Chce mi dać coś do jedzenia, czy picia,  ale ja tylko chwytam kubek z napojem energetycznym i dalej człapię na tych szczudłach. Ania jeszcze krzyczy, że będzie czekać na mnie na mecie. Pomyślałem, że wierzy we mnie. Wierzy, że dobiegnę. Jasne, że tak. Teraz to już jest sprawa honorowa. Nie liczę już czasu na kolejnych piątkach. Zakodowałem sobie czas na półmetku i koniec. Teraz najważniejsze to zmieścić się poniżej 5 godzin. Walka z czasem. Walka z zimnem, wiatrem i z bólem (tak, te cholerne szczudła zaczęły jeszcze na dodatek boleć, i to od stóp, aż po biodra). Po 35 km doszedł jeszcze ból kręgosłupa i prawej łopatki. Przede mną jakiś zawodnik zachwiał się, złapał za nogę, zaczął kuśtykać, potem biec ale szybko przyhamował, zatrzymał się. Kiedy go mijałem widziałem grymas bólu na jego twarzy. O rany, żeby tylko mnie nic takiego nie spotkało. Przecież już jest tak blisko. Wmawiałem sobie, że zostało tylko parę kilometrów. Siedem, (to tylko dwie pętelki w parku), potem sześć, pięć kilometrów. Ale to nic nie pomagało. Te ostatnie 5 km to były chyba najdłuższe 5 km w moim życiu. Strasznie to długo trwało. 30 minut? Zapomnij. Nie wiem w jakim tempie człapałem, ale było to tempo o połowę wolniejsze, niż przewiduje norma. Nie miało to zresztą wielkiego znaczenia, kiedy zorientowałem się, że właśnie wbiegam na stadion olimpijski i przede mną ostatnia prosta!!! Widzę Anię. Filmuje mnie kamerą. Macham do niej rękoma szczęśliwy, że to już koniec. Patrzę na zegar. 4 godziny i 45 minut. Super. Zmieściłem się poniżej 5 godzin. Plan maksimum wykonany. Dałem rade. Jestem Wielki.

 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance