Safety & Security

Compliance

adam.wiercigroch@interia.pl

505 040 077

Trophee des Montagnes

27 lutego 2021

Canicross dla wytrwałych 

Trophee des Montagnes. Górski canicross we francuskich Alpach. Taki trochę ultra maraton, tyle że w 10 odsłonach (suma wszystkich tras łącznie to ponad 57 km). 10 etapów ( w tym jeden nocny) w 9 dni, w pięciu górskich kurortach, położonych ok. 50 km na południe od Grenouble.

W tych nieoficjalnych „mistrzostwach świata w górskim canicross” wystartowało łącznie 279 zawodników z 23 krajów. Głównie z Europy, ale byli także zawodnicy ze Stanów Zjednoczonych, Kanady oraz z takich egzotycznych krajów, jak np. Ekwador. Z Polski - co może dziwić (mnie zdziwiło) - byłem jedynym zawodnikiem reprezentującym Polskę.

Pierwsze trzy wyścigi miały się odbyć w urokliwej, małej miejscowości turystycznej Oz, a właściwie powyżej jej centrum, w Oz Station, w pobliżu stacji kolejki na szczyt L’ Alpette (2060 m n.p.m). Tam też miała miejsce kontrola weterynaryjna naszych psów, wydanie koszulek z numerami, chipów, jak również sprawdzono prawidłową długość linek z amortyzatorem. I właśnie u stóp tej stacji miał się odbyć pierwszy start. Ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że będzie to start wspólny. Oczywiście nie sam ten fakt mnie zdziwił ale to, że każda grupa startująca w odstępach jednej minuty składała się z…………40 zawodników z psami. To było dla mnie kompletnie coś nowego. Starty wspólne, niby nic odkrywczego, ale 40 osób naraz? W Polsce w różnych zawodach, w których brałem udział do tej pory, startowało jednocześnie maksimum kilkunastu zawodników. Ogarnęły mnie pierwsze wątpliwości. Czy to jest bezpieczne? Na szczęście okazało się, że start umiejscowiony jest na szerokiej polanie, która dopiero po 100 m przechodziła w ostry zakręt, i dalej prowadziła pod górę, zamieniając się w zwykłą polną drogę. No dobra, miałem nadzieję, że organizatorzy wiedzieli, co robią.

Moja grupa biegowa startowała jako przed ostatnia, więc można sobie łatwo wyobrazić, co przeżywał mój Siberian Husky Journey, kiedy pierwszy raz w życiu widział wokół siebie tyle ujadających psów, zebranych w jednym miejscu i czekających na swój start. Zanim więc przyszła nasza kolej musiałem „walczyć” z Journeyem, który kompletnie nie rozumiał, dlaczego wciąż czekamy, zamiast ruszyć przed siebie. Ta „walka” trwała dobry kwadrans, a polegała na tym, że próbowałem Go powstrzymywać przed ruszeniem do przodu, co wymagało ode mnie naprawdę sporej siły. Te prawie 30 kg żywych mięśni, eksplodujących energią i chęcią rywalizacji z innymi pobratymcami nie było wcale tak łatwo poskromić. Wszelkie wcześniejsze nauki i komendy mające psa uspokoić , absolutnie w tej chwili nie działały. Tylko ogromnym wysiłkiem fizycznym, przerywanymi chwilami, kiedy to udało mi się – choć na kilka sekund - namówić Go na pieszczoty (Journey uwielbia pieszczoty), dałem radę Go utrzymać w naszej strefie przedstartowej. Więc kiedy w końcu przyszła nasza kolej, i taśma poszła w górę, to już na samym początku czułem się tak, jakbym już przebiegł z kilka kilometrów w niezłym tempie. Ale jednocześnie odczułem także ogromna ulgę i wdzięczność organizatorom, że w końcu dali nam sygnał do startu, i że oboje możemy się skupić już tylko na samym biegu.

No więc wystartowaliśmy. Cel numer jeden. Pilnować, aby nie zaplątać się linkami z innymi psami. Start w takiej grupie jest zawsze niebezpieczny. Już kilka razy w moich dotychczasowych startach w zawodach byłem świadkiem wywrotek zawodników, poplątanych psów i innych niebezpiecznych sytuacji, których oczywiście starałem się uniknąć. A to były sceny, kiedy startowało zaledwie kilkunastu zawodników, więc potencjalne ryzyko, że przy 40 zawodnikach może się stać coś podobnego było bardzo prawdopodobne. I nie uspokajał mnie widok szerokiej polany przed nami. To tylko 100 m, a co potem? Stąd priorytetem dla mnie na starcie było bezpieczeństwo moje i psa, a w drugiej kolejności wywalczenie dobrej pozycji do kontynuowania biegu.

Zaczęliśmy w miarę spokojnie. Żwawo, rytmicznie ale bez przesady. Przez te kilka lat startów w różnych zawodach Journey nauczył się dostosowywać swoje tempo do mojego (no, mniej więcejJ), więc to na pewno nie był sprint. Weszliśmy w pierwszy łuk w połowie stawki i spokojnie biegliśmy pod górę. Obyło się bez strat. Nie zauważyłem, aby ktoś upadł ale prawdę mówiąc nie oglądałem się za siebie tylko parłem naprzód. Widzę następny zakręt ale trasa ciągnęła się w dalszym ciągu pod górę. Nie byłem zaskoczony. W końcu to Alpy, więc czego innego mogłem się spodziewać? Biegniemy pod górę, i ciągle biegniemy pod górę, ale już wolniej, znacznie wolniej. Miałem wrażenie, że trasa jakby wypinała się jeszcze bardziej w górę, niemal pionowo…. Wchodzimy w las. A tak, wchodzimy. Jest tak stromo, że nikt już nie biegnie, nikt nawet nie próbuje imitować biegu czy choćby truchtu. Zresztą same psy zaczynają się mozolnie wspinać pod górę. Otwarta przestrzeń łąki zamieniła się w leśną ścieżynę. Psy ciężko człapią. Łapa za łapą. Łapa za łapą. Jęzory wywieszone z pyska. Ciężki oddech. Zerkam na Journeya. Obrazek taki sam. Patrzę na pozostałych zawodników (i zawodniczki) i widzę nisko pochylone sylwetki, walkę o złapanie każdego oddechu, ciężkie sapanie. Nie muszę mieć lusterka, żeby wiedzieć, że wyglądam podobnie. Zresztą czułem się, jak pozostali. Ostre kłucie w okolicach mostka, problemy z utrzymaniem równego oddechu i rozpaczliwe próby odzyskania tlenu. Z nadzieją patrzę w górę wypatrując szczytu, czy choćby jakiegoś znaku, że trasa będzie bardziej płaska. Nic z tego. Więc dalej mozolnie kontynuujemy tzw. „wspinaczkę po schodach”. Znowu wracam do pozycji obserwatora swoich butów i grzbietu Journeya. Pot zalewa mi twarz. Ocieram dłonią czoło ale nie przynosi to żadnej ulgi. Jest parno. Co prawda wystartowaliśmy o godzinie 19.00 ale był początek sierpnia, lato w pełni a temperatura oscylowała w granicach plus 25 stopni. Za gorąco. Zdecydowanie. Pomyślałem, że dla w mojego Siberian Husky to wręcz prawdziwa tortura. Z niepokojem przyjrzałem mu się, ale nie sprawiał wrażenia, jakby wysoka temperatura mu w czymś przeszkadzała. No tak, ale to tylko pies. Biegnie, bo tak każe mu instynkt. To ja jestem od tego, żeby myśleć i dbać o Jego zdrowie. Jestem za Niego odpowiedzialny.  Żeby się nieco uspokoić zaczynam sobie tłumaczyć, że po pierwsze Journey jest przyzwyczajony do wysokich temperatur. Ma skończone 5 lat i niejedne upalne lato już zaliczył, więc poniekąd jest do takich temperatur przyzwyczajony. Po drugie, większość trasy przebiegała w terenie lesistym bez otwartej przestrzeni, więc nie był narażony na bezpośrednie działanie promieni słonecznych, i po trzecie, trasa nie była długa, bo tylko ponad 5 km, a Journey biegał już w swoim życiu odcinki dobijające niemal do 30 km. Jesteśmy więc świetnie przygotowani do tych zawodów, myślałem. Nie mniej w dalszym ciągu bacznie obserwowałem Journeya starając się nie przeoczyć ewentualnych niepokojących sygnałów, które przecież mogły się pojawić w każdym momencie.

W pewnej chwili zauważyłem, że zawodnicy biegnący przede mną znikają mi z pola widzenia. Czyżby koniec wspinaczki był bliski, pomyślałem z nadzieją. Tak! Nagle spostrzegłem, że znaleźliśmy się na płaskim podłożu. Widzę dwie szerokie ścieżki leśne. Poczułem wiatr w żaglach. Journey wyczuł mój nastrój, bo niemal od razu znów zaczął biec. Szybko odzyskałem swój miarowy i spokojny oddech i wiedziałem, że pierwszy kryzys mam już za sobą. Tym bardziej, że trasa zaczęła się powoli obniżać, co prawda delikatnie ale systematycznie. Stąd nabieraliśmy prędkości. Oj, biegniemy coraz szybciej. W pewnym momencie usłyszałem głos francuskiego spikera i gwar kibiców, niechybny znak, że jesteśmy już blisko mety. Tak szybko, pomyślałem zdziwony? Ale nie zmartwiło mnie to. Bliskość mety zawsze działała na mnie i na Journeya, jak przysłowiowa płachta na byka. Krzyknąłem „Journey Gooo!!!” i poczułem, jak mój Syberian Husky włącza kolejny bieg (który to już z kolei?). Zaczynamy wyprzedzać zawodników przed nami. Widzę już metę. „ Journey! Finish! Finish!” krzyczę, jak oszalały. Serce podskakuje mi do gardła ale wiem, że moje nogi muszą nadążyć, bo Journey włączył bieg ostatni: galop. Pędzimy, przymykam oczy. Brakuje mi tchu. Nogi, jakby odlane z ołowiu ale biegnę, co sił. Meta przed nami. W końcu jest! Koniec! Jesteśmy na mecie! Journey w biegu wpada do mini basenu z wodą. Zaczyna pić łapczywie. Walczę o odzyskanie oddechu ale instynktownie odciągam psa od wody. Nie tak łapczywie, i nie takle ilości wody, myślę. Zamiast tego obmywam sierść Journeya, grzbiet, podbrzusze, łapy. Pozwalam mu znowu trochę się napić. Dobra, wystarczy. W naszym obozie dostanie za chwilę odpowiednią porcje wody oraz mega super kolacje, pomyślałem. Zasłużył. A co! Uff, więc pierwszy etap mamy zaliczony. O rany! Zostało jeszcze 9 wyścigów……..Czy dam radę?

Tak się zaczęła moja wielka przygoda we francuskich Alpach. Mega super przeżycie. Wyobraźcie sobie: dwa tygodnie spędzone ze swoim psem w jednym namiocie pod gołym niebem. Razem biegaliśmy po alpejskich górskich trasach, razem odpoczywaliśmy, razem spożywaliśmy posiłki, razem spacerowaliśmy po okolicznych miejscowościach, razem kąpaliśmy się w górskich strumykach. Decydując się na psa nigdy nie przypuszczałem, że przeżyje takie piękne i cudowne chwile.

Powoli jednak czas kończyć naszą sportową przygodę z canicross. Za tydzień mój Siberian Husky Journey kończy 8 lat, a to oznacza, że (przynajmniej w teorii) przechodzi na sportową emeryturę. Nie oznacza to, że rezygnujemy ze wspólnego biegania. Jak tylko zdrowie nam na to pozwoli, to na pewno będziemy biegać. Do końca. Nie mniej ta sytuacja skłoniła mnie do pewnego podsumowania tych kilku ostatnich lat, które spędziliśmy razem na wielu trasach biegowych w Polsce i za granicą.

Po prostu opowiem Wam, jak to się zaczęło. Jak kupiłem psa, jak go chowałem, trenowałem, i jak zaczęliśmy biegać na swoich pierwszych profesjonalnych zawodach. Opowiem Wam o naszych porażkach, ale i o sukcesach. Opowiem Wam o naszej szczególnej relacji, o relacji między człowiekiem a psem, i o miłości, bo chyba tak mogę określić to, co do Niego czuję. A i Journey, na pewno na swój psi sposób, to moje uczucie do mnie  odwzajemnia. 

 

Projekt i wykonanie Wytwórnia Marketingu

Kontakt

Aktualności

Moja pasja - Canicross

Praktyczny Poradnik Prawny

+48 505 040 077​​​​​​​

adam.wiercigroch@interia.pl

Polityka prywatności

O mnie

Safety & Security

Compliance

Kontakt

Przydatne linki

2020 © Safety & Security Compliance